Nie za bardzo wiem od czego zacząć, choć specjalnie przeczytałem
kilkadziesiąt takich historii. Z tego co się zorientowałem w temacie, w
mojej sytuacji, nawet najbujniejsze, wygładzone kłamstwo nie zapewni mi
tego, co sama szorstka prawda.
Daruje sobie wmawianie w was, że to wszystko prawda, daruje sobie też
wszystkie ozdobniki jakie mogłyby zasugerować wam, że kłamię. To co
przeczytacie jest zapisem moich własnych słów, nagranych specjalnie po
to, by je spisać. Starałem się ująć to wszystko tak, byście czytając
dotrwali do końca tego tekstu. Zależy mi na tym.
Czemu? Bo gdy skończycie czytać, staniemy się sobie bliżsi niż jacykolwiek inni ludzie na świecie.
Mam czterdzieści pięć lat, ale geneza tego wszystkiego ukrywa się w
czeluściach przeszłości. W roku 1973, gdy miałem siedem wiosen. PRL
trzymał się jeszcze całkiem nieźle, ludzie dopiero dojrzewali do buntu
przeciwko władzy… Ale nas to nie obchodziło.
Ja i moi koledzy z podwórka byliśmy zgraną paczką. Trzy piaskownice,
metalowa huśtawka, wyasfaltowany placyk służący nam za boisko (to nawet
zabawne, graliśmy akurat tam, gdzie było najbardziej nierówno i
najłatwiej było sobie zedrzeć kolana, ale jaką mieliśmy z tego uciechę!)
i obowiązkowy trzepak – to wszystko wystarczyło nam w zupełności. To
było nasze królestwo w którym byliśmy rycerzami, miasto którego
broniliśmy jako milicjanci i preria, po której galopowaliśmy jak postaci
z bonanzy .
Ta jak dziś, tak i wtedy co jakiś czas panowały „bziki” na różnego
rodzaju zabawki i gadżety, wtedy jeszcze często „importowane” przez
krewnych z NRD lub po prostu z Pewexu. Raz były to klocki, innym razem
resoraki (w sklepach nazywano je Matchbox, ale myśmy wiedzieli swoje).
Jeszcze niedawno dzieci podobnie wariowały na punkcie „kapsli” z
chipsów, pistoletów na plastikowe kulki czy naklejek z piłkarzami.
Owego pamiętnego lata 1973 ojciec Marka Kowalesiuka przywiózł „z
kontraktu” duży worek szklanych kulek. Marek nauczył się od niego gry „w
kulki” i tak przygotowany wyszedł do nas na podwórko.
Wymienił lwią część swojego prezentu za resoraki, naklejki, finkę i dwie
puszki po perfumach i tylko ja zastałem bez kulek. Wtedy, w naszym
domu, był trudny okres – mój wujek brał udział w protestach Grudnia 70’,
przez co ojciec i matka systematycznie pozbawiani byli premii. Dopiero
wychodziliśmy na prostą przez co nie miałem wielu rzeczy na wymianę. Tak
naprawdę, jak teraz o tym myślę, nie miałem niczego co mogłoby wtedy
zainteresować moich kolegów.
Pamiętam z jaką wściekłością przyjąłem ich odmowę podzielenia się ze mną
kulkami. Krzyczałem na nich, wypominałem te wszystkie razy, gdy ja się z
nimi dzieliłem, odwoływałem się do ich lojalności i współczucia. Nic
nie pomagało i niepyszny wróciłem do domu parę minut po wyjściu młodego
Kowalesiuka.
Wiecie? Wtedy byłem pewien, że gdybym miał kulkę „na rozdanie” i
„zbijacza” , ograłbym ich wszystkich. Po prostu wiedziałem, że mając
dwie szklane kulki w ciągu jednego dnia zdobędę je wszystkie. Niemal
słyszałem ich prośby o podzielenie się skarbem, którego do niedawna sami
mi bronili…
To było to samo uczucie, które pojawia się zawsze gdy człowiek ma
świadomość, że wielka okazja przechodzi mu koło nosa. Parszywa sprawa,
wiecie o tym, prawda? Każdy choć raz w życiu odczuł coś takiego.
Tamtego dnia, teraz pamiętam, że to było 17 czerwca, przez dwie godziny
siedziałem obrażony na cały świat w wspólnym pokoju, moim i mojej
pięcioletniej wtedy siostry Marty. Mruczałem tylko pod nosem, że
„jeszcze mnie popamiętają” i co jakiś czas rzucałem nienawistne
spojrzenia na okno wychodzące na podwórko.
Mogłem sobie na to pozwolić, bo rodzice wyszli z Martą do parku na
spacer. Miesiąc wcześniej, z wielkimi oporami, dali mi moje pierwsze w
życiu, własne klucze i mogłem wracać do domu kiedy tylko chciałem.
Gdy tak zło życzyłem i wyzłośliwiałem się w pustym mieszkaniu, w oko
wpadła mi lalka siostry, Dorotka. Ta sama którą dostała od naszego
dziadka dwa lata wcześniej. Pamiętam, że mówił wtedy, że kupił ją od
„chyba ostatniego” cygańskiego taboru. PRL odebrał im prawo do tułaczki i
zmusił do wegetacji w najgorszych poniemieckich ruderach („ach ta cudna
akcja produktywizacyjna!” – zachwycał się swego czasu kolega mojego
taty, zapatrzony w system komunistyczny i historię jego „sukcesów”). Ci
Cyganie u których dziadek robił zakupy mieli być ostatnimi wolnymi
Wtedy, gdy dawał jej lalkę, widziałem go po raz ostatni, dziś wiem, że
umarł na zawał tydzień później.
Lalka była szmaciana, ubrana w sukienkę z zasłony, ale głowę miała
porcelanową, z osadzonymi w jakiś dziwny sposób oczami, będącymi
wyraźnie osobną całością. Z jednego oka zaczynała złuszczać się farba,
to właśnie ten drobiazg zwrócił wtedy moją uwagę.
Przysięgam, że do dziś dnia nie wiem jak to było zrobione, że dwie
szklane kulki, pomalowane tylko na biało, z dorysowaną tęczówką i
źrenicą trzymały się w środku porcelanowego, zbyt luźnego oczodołu. Po
prostu tam były.
Sam nie wiem, z bezrozumnej chęci wyładowania się, czy z dziecięcej
ciekawości, podważyłem jej oczy nożem do masła z kuchni, wiecie, takim
tępym nożykiem, który zawsze leży w zasięgu rak dziecka, bo przecież nie
da się nim zrobić sobie żadnej krzywdy. Operacja przebiegła czysto i
szybko, a złuszczająca się jeszcze bardziej, zapewne pod wpływem moich
operacji z nożem, farba odsłoniła dla mnie cudowną prawdę. Oto oboje
oczu Dorotki okazały się szklanymi, czerwonymi kulkami!
Możecie sobie wyobrazić szczęście siedmioletniego podlotka, gdy trafiła
mu się taka gratka? Resztę dnia spędziłem na dworze ogrywając z kulek
moich, wtedy już byłych jak się okazało, kolegów. Ani przez myśl mi nie
przeszło, że mogłem zrobić coś złego.
Dopiero w domu, gdy usłyszałem płacz siostry, zrozumiałem, że popsułem
jej ukochaną zabawkę. Małą nie potrafiła się pogodzić z faktem, że „ktoś
zrobił bubu lali!” i darła się wniebogłosy. Rzecz jasna nie przyznałem
się do zniszczenia zabawki, nie chciałem oberwać ojcowskim pasem.
Rodzice założyli, że lalka spadła z łóżka i to wstrząs odebrał jej oczy,
a ślepy los pchnął je w pod jakiś mebel. Mi się upiekło, a Marta
przestała płakać dopiero po 22:00. Tej samej nocy umarła.
To ja rano znalazłem jej ciało rozciągnięte wzdłuż progu naszego pokoju.
Wiecie, że dzieci mogą umrzeć, prawda?
Niemowlaki potrafią zadławić się własnym językiem, trochę starsze dzieci
umierają czasem od zbyt gwałtownego rośnięcia zębów, a moja siostra
umarła od uderzenia w głowę. Tak powiedział lekarz który rano pojawił
się w naszym domu. Pamiętam, że dziwił się jeszcze, bo urazy jakich
doznała Marta, wskazywały na to, że upadła głową w dół, jakby ktoś
podniósł ją za nóżkę i po prostu upuścił. No ale wiadomo, z dziećmi
nigdy nic nie wiadomo.
Mała chciała zapewne sięgnąć po coś, stanęła na krawędzi łóżka i upadła
skręcając sobie kark. Wszystko musiało odbyć się w ciszy, bo ani ja, ani
rodzice się nie obudziliśmy, chociaż głos płaczącego dziecka w blokach
niesie się czasami przez dwie- trzy klatki i po kilka pięter.
Jeszcze tego samego dnia, gdy już zabrali jej ciało, mój ojciec wyniósł
na śmietnik wszystkie jej rzeczy i zabawki, nie wyłączając łóżka z
którego upadek ją zabił. Tata był prostym robotnikiem, tak radził sobie
ze stratą – udawał, ze ten kogo stracił nigdy nie istniał, a mama się na
to godziła.
Ten los nie ominął i bezokiej Dorotki. Została spakowana w karton z
ubraniami i kilkoma innymi szmaciankami i przygotowana do wyniesienia,
gdy nikt nie patrzył, do tego samego kartonu wrzuciłem kulki które
wyrwałem z jej oczodołów. Nie wiem czemu to zrobiłem, być może to był
mój sposób na pożegnanie? A może chciałem tym gestem przeprosić Małą?
Naprawdę, dziś nie umiem powiedzieć o co mi wtedy chodziło.
Tego samego dnia patrzyłem jak śmieciarka wywiozła wszystkie pamiątki po Martusi.
Dorotka wróciła rok później.
Gdy wracałem do domu ze szkoły, leżała pod drzwiami naszej klatki
schodowej. Tak po prostu leżała sobie twarzą w dół. Bałem się jej, była
niemym wspomnieniem śmierci mojej siostry, ale jakoś się przemogłem i
podniosłem ją.
Oboje oczu, choć już niepomalowanych żadną farbą, miała na swoich
miejscach. Tak jak poprzednio, między oczodołami a szkłem je tworzącym
była spora szpara i nie mam bladego pojęcia jak one trzymały się w
środku. Pamiętam, że chciałem ich dotknąć, sprawdzić, czy poczuję pod
palcami zimne szkło, czy może raczej ciepło żywej istoty…
Zaszokowany własnymi myślami upuściłem ją. Zastanawiałem się wtedy, czy
takie pomysły, że lalka może żyć, były efektem ciągłych kłótni rodziców i
tego, że mama płakała nocami. Byłem jednak za młody by roztrząsać takie
sprawy, kopnąłem Dorotkę jak najdalej od drzwi i wbiegłem do domu
marząc o tym, by o niej zapomnieć.
Nad ranem znalazłem mamę.
Nadal mieszkałem w pokoju który wcześniej zajmowaliśmy z siostrą, choć
rodzice przenieśli się do tego, bliżej drzwi wejściowych i mojego łóżka,
chyba chcieli mieć mnie „na oku”. Tak jak za jej życia, co wieczór,
drzwi, na klamkę, zamykał ojciec osobiście. Tak jak kiedyś, co rano sam
otwierałem sobie drzwi, żeby biec obudzić rodziców. Wtedy, tamtego dnia,
nie pobiegłem.
Drogę do pokoju rodziców, do którego mogłem dostać się tylko idąc
przedpokojem w stronę drzwi wejściowych, zajmowały białe jak śnieg
zwłoki kobiety która osiem lat wcześniej mnie urodziła. Jej zwłoki i
olbrzymia, to pamiętam aż za dobrze, kałuża krwi w kształcie nerki.
Nie umiem dziś powiedzieć czy to ten widok odebrał mi zdolność ruchu,
czy raczej była to para szklanych, czerwonych kulek patrzących na mnie z
porcelanowej twarzy lalki, opartej o ścianę przy drzwiach do pokoju
rodziców w taki sposób, że wyglądała jakby siedziała.
Stałem tam i gapiłem się w te cholerne kulki (znam lepsze słowo na ich
określenie, ale nie chcę, by moja historia zniknęła z sieci) i myślałem
tylko o jednym, żeby ojciec nie obudził się tego dnia sam. Nie chciałem
by zobaczył Dorotkę.
W końcu przełamałem blokadę która odcięła mój umysł od ciała.
Przeskoczyłem w węższym miejscu nad kałużą krwi (nie wyobrażacie sobie
nawet jak pachnie taka ilość posoki naraz, źle zrobiłem, że w czasie
skoku nabrałem nosem powietrza do płuc, do dziś czuję, jakbym miał je
całe pokryte rdzą gdy o tym myślę), chwyciłem lalkę za blond włosy i
niewiele myśląc wparowałem do kuchni. Było lato, okno było otwarte, a
tuż za nim było wejście do wsypu na śmieci, którym wynoszono pełne
kubły. Wiecznie był tam bajzel i nikt nie zdziwiłby się, gdyby pojawiło
się tam jeszcze więcej klamotów (dla niektórych wynoszenie śmieci AŻ do
klapy zsypu, będącego AŻ na klatce schodowej było zbyt trudne i skracali
sobie ten nieprzyjemny obowiązek wrzucając pełne worki z okien),
dlatego nie namyślałem się wiele.
Cisnąłem upiorną, ale zaskakująco czystą jak na rok „nieobecności w
domu” szmaciankę i słuchałem, jak gruchnęła na kartony trzy piętra
niżej.
Dopiero potem pobiegłem obudzić ojca.
Milicja i pogotowie stwierdzili jednogłośnie – samobójstwo z powodu
utraty córki. Wbrew temu co się teraz mówi, w PRL też żyli ludzie. W
ciągu jednego dnia ojciec dostał pozwolenie na przeprowadzkę i transport
na drugi koniec kraju, do swojego brata, a mojego wujka.
Wyprowadziliśmy się z czterema walizkami ubrań i ledwo Nigdy nie
wróciliśmy po nasze meble czy resztę rzeczy, ojciec wolał udawać, że
tamtego życia nigdy nie było.
Ja miałem tylko nadzieję, że Dorotka została w tamtym mieszkaniu.
Płonne były te moje nadzieje. W 1984, wracając ze szkoły z Anią, znów ją
zobaczyłem. Leżała na ulicy, obok kartonowych pudeł udających na tamtej
ulicy kosze na śmieci, tuż obok jej gałgankowej nóżki leżał gołąb z
odgryzioną głową.
Dziś myślę, że krew tego ptaka nie chciała jej dotknąć. Zupełnie jakby
wszystko co związane z życiem odrzucało samą możliwość kontaktu z tym
cholerstwem. Podobnie reagują ludzie widząc kaleki z widocznymi
ułomnościami, ze świecą w ręku szukać kogoś kto ośmieli się dotknąć
kikuta, nawet przez ubranie. „To takie nienaturalne” – pomyśli każdy kto
znajdzie się w tak paskudnej sytuacji, prawda?
Z resztą, nie ważne, to nie zmienia prostego faktu, ze ona tam leżała.
Leżała na cholernym chodniku, na drugim końcu kraju, gdzie nie miała
prawa być, bo przecież została w mieście, w którym pochowaliśmy mamę i
Martę. Jak więc było to możliwe? To nie było możliwe, ale działo się na
moich oczach.
Ania, wtedy moja sympatia, pierwsza i zapewne ostatnia, nie mogła nie
zauważyć, że zmartwiałem na środku chodnika. Z tego co mi potem mówiła,
bo mój mózg zignorował najwyraźniej jej słowa, zażartowała wtedy, czy
aby nie wdepnąłem w psią kupę. Dobry boże, jak ja chciałbym, żeby tak
właśnie było, żeby te cholerne czerwone kulki nie patrzyły na mnie i
żeby to wszystko było tylko moim chorym wymysłem! Niestety, było
inaczej.
Potem, w jej domu, wyjaśniłem jej wszystko. Opowiedziałem o tym jak
umarła moja matka i siostra, przyznałem się też, jej pierwszej, że to ja
zepsułem Dorotkę. Nie powiedziałem jej tylko jednego, że naprawdę
wierze, że ta lalka mnie prześladuje. Nie powiedziałem jej tego, ale i
tak się domyśliła.
Dała mi wtedy całusa, takiego słodkiego, koleżeńskiego całusa w
policzek, jaki dziewczyny w podstawówkach dają kujonom którzy wyznają im
cichcem miłość. Widywałem takie sceny, bo mieszkaliśmy wtedy bardzo
blisko podstawówki imienia Janka Krasickiego.
Powiedziała, że to we mnie właśnie kocha, to, ze zawsze będę dzieckiem.
To był pierwszy i jedyny raz gdy wyznała mi miłość. Zrobiła to, jak mi
się wydaje, żeby podnieść mnie na duchu, żebym nie czuł się tak
parszywie. Tak o tym myślałem gdy wychodziłem z jej bramy i szedłem w
stronę swojego bloku, mieszkałem niecałe trzydzieści metrów dalej, w
innym wielkopłytowcu.
Następnego dnia Dorotka leżała pod schodami prowadzącymi do klatki w
której mieszkała Ania. Widziałem ją, słońce odbijało się od szkła
zastępującego jej oczy. Widziałem ją, ale nic nie zrobiłem, nie chciałem
nic robić. Zbyt paraliżował mnie strach i wstyd, bo tylko to trwało we
mnie, gdy patrzyłem na tą przeklętą porcelanową głowę z blond kłakami.
Następnego dnia Ania już nie żyła. Samobójstwo, skok z okna. Tak po
prostu, jakby to była codzienność. Milicja rzecz jasna mnie
przesłuchała, ale chyba nie wpadli na to by powiązać trzy tajemnicze
zgony z moją osobą, zwłaszcza, że w normalnych okolicznościach nic by
ich nie łączyło.
Wiecie, widziałem jej ciało. Widziałem je, bo je znalazłem – znów.
Wstałem wcześniej, tuż przed świtem, bo chciałem sprawdzić co u Ani,
upewnić się, że moje tchórzostwo niczego nie spieprzyło.
Leżała tuż pod swoim własnym oknem, choć dzieliło ją od niego dziewięć pięter.
W koło głowy miała aureolę z krwi i czegoś szarego, co z trudem
zidentyfikowałem jako mózg – musiały wypłynąć przez uszy i nos, bo nadal
widać było zasychające strużki. Wszystkie szwy jej luźniej, różowej
piżamy pękły, a dookoła jej sylwetki powstał odrys z wyciekłej jakąś
tajemniczą drogą krwi.
Potem, gdy ją zabierali, słyszałem komentarz jednego z sanitariuszy,
brzmiał obrzydliwie, ale i w jakiś sposób perwersyjnie zabawnie.
Powiedział coś w stylu „Trochę jak żelka, nic twardego w środku chyba
nie zostało”. Nieomal zaśmiałem się wtedy.
Gdy następnego dnia lalka pojawiła się pod moją bramą, spanikowałem.
Spakowałem wszystkie swoje oszczędności i trochę ubrań i jeszcze tego
samego dnia wsiadłem w pociąg nie wiedząc nawet gdzie jedzie. Chciałem
po prostu uciec, jak najdalej od tego koszmaru o czerwonych oczach.
Ojciec nie szukał mnie. Chyba zastosował „swoją” metodę radzenia sobie z
żalem po stracie, zaczął udawać, że nie istniałem. Trzy lata temu
słyszałem, że zmarł.
Wybaczcie, że odpuszczę sobie opisywanie wszystkich moich przeżyć na
przestrzeni lat. Jest tego za wiele, a ja nie mam już za dużo czasu –
ledwo do zmroku. Skrócę więc najbardziej jak potrafię, tak, by nie
pozbawić tej historii sensu.
Przez kolejne lata przeprowadziłem szereg… można powiedzieć
eksperymentów, o tym jednak potem. Moja, jak nazywają to ludzie mnie
znający, obsesja na punkcie zabawek pozwoliła mi zgromadzić całkiem
pokaźną wiedzę na ich temat. Dzięki temu dostałem moją pierwszą pracę,
przy linii produkcyjnej klocków drewnianych, a potem było coraz lepiej.
Stałem się „specem od pomysłów” na kolejne modele i formy zabawek dla
„małych ludzi” jak mawiał nasz dyrektor w już „wolnej” Polsce. Moja
renoma pozwalała mi na wiele, przede wszystkim na ukrycie faktu, że nie
mam żadnego konkretnego wykształcenia. Pozwala mi to też na
przebieranie w ofertach pracy i kolejne przeprowadzki.
Udało mi się ustalić, że o ile nie jest tuż obok mnie, o ile nie widzę
jej pod moim domem, Dorotka przemieszcza się średnio trzydzieści metrów
na dzień. Tyle przynajmniej wynika z moich wyliczeń, ale ja nigdy nie
byłem dobry z rachunków (między moim „starym” i „nowym” domem było w
zaokrągleniu 109 km i 590 m, przebycie tej odległości zajęło jej 10
lat). Wiem też, że zabija tylko w nocy, pierwszą osobę jaką znajdzie w
mieszkaniu w którym akurat mieszkam. Ten fakt jest niezaprzeczalny,
sprawdziłem to na dziesięciu z górką bezdomnych, których śmierć kupowała
mi dzień potrzebny na spakowanie najważniejszych rzeczy i
przeprowadzkę.
Wiecie, przez te wszystkie lata stałem się tyloma osobami… Poważanym
specjalistą od projektowania zabawek, zaszczutym uciekinierem,
zaprawionym „sprzątaczem” ciał… I wszystko to przez jeden błąd, jedną
lalkę. Zabawne? Tak, mnie też to nie bawi.
Wracając jednak do sprawy Dorotki – nie ograniczyłem się tylko do
sprawdzania prędkości jej przemieszczania się i sposobu jej działania.
To było by głupstwo z mojej strony, troche tak, jakbym badał temperaturę
pożaru szalejącego dookoła mnie i nie myślał nawet nad szukaniem drogi
ucieczki.
Przede wszystkim starałem się dotrzeć do informacji o tym kto to
draństwo stworzył i po co. Jedyne co osiągnąłem, to wiadomość, że tego
typu porcelanowe głowy były produkowane w Austro-Węgrach, w ostatnich
latach istnienia tego państwa. Były częściami zabawek produkowanych
ręcznie dla bogaczy i szlachty. Zapewne przodkowie Cyganów u których
Dorotkę kupił mój dziadek, wygrzebali głowę lalki w jakimś śmietniku,
bowiem cała reszta alki była produkcji „czysto ludowej”, jak to określił
mój znajomy z Muzeum Zabawek i Zabawy w Kielcach. W praktyce znaczyło
to tyle, że ktoś do gotowej głowy dorobił ciało z gałganów i ubrał w
sukienkę, także swojej produkcji. Co ważne dla mnie, oczy też musiały
być produkcji chałupniczej, bo w oryginalnej głowie osadzane były nie
szklane, a drewniane, wykonywane na wymiar i malowane gałki.
Drugą rzeczą jakiej dowiedziałem się o moim przekleństwie był fakt, że
ścigał i zabijał każdego komu o nim powiedziałem. Działa przy tym
identycznie jak w moim przypadku, najpierw „idzie” do tego kogoś z
określoną prędkością, pojawia się pewnego dnia pod drzwiami bramy w
której ten ktoś mieszka, a w nocy zabija pierwszą osobę jaką znajdzie w
tym mieszkaniu. Jeśli nie trafi za pierwszym razem, będzie zabijać do
chwili, aż znajdzie tego po kogo przyszła i ruszy znów po mnie, lub
kolejną ofiarę znającą prawdę. W każdym razie, na tego, kto będzie
bliżej niej w chwili śmierci kolejnej ofiary.
Zabija różnie. Czasem jest to wypadek, czasem wygląda na samobójstwo,
dwa razy policja znalazła ślady walki i uznała, że ma do czynienia z
morderstwem.
Nie pozwala też wyjechać z kraju. Próbowałem wielokrotnie, samochody
psują się i są kradzione, w samolotach do których usiłuje wsiąść
ogłaszane są alarmy bombowe, mój paszport jest cofany lub uznawany za
fałszywkę… Nie próbowałem jeszcze tylko podróży statkiem, ale to
bardziej z powodu, podświadomej raczej, pewności, że i to zawiedzie.
I teraz dowiecie się najważniejszego –tego co chcę wam powiedzieć od
początku tego wywodu, od wczoraj wiem, że zabija również tych, którzy
dowiedzą się o niej przez Internet. Jednak tu nie działa, sam nie wiem
czemu, „prawo wyboru kolejnej ofiary” – jak nazwałem fakt, że rusza na
każdą kolejną ofiarę z chwilą zabicia poprzedniej. Gdy dowiadujesz się o
niej z sieci, tak jak teraz, w jakiś niewytłumaczalny sposób idzie
wprost na Ciebie, Ciebie i każdego innego kto wie o niej z sieci na raz.
Tak, owszem. Zrobiłem Ci to. Zrobiłem to wam wszystkim, którzy dobrnęliście do tego zdania.
Dziś jest na końcu ulicy Bocznej we Wrocławiu (
mapy.google.pl
sprawdźcie sami gdzie to jest, dla ułatwienia, pod wiadomością macie
wycinek mapy), pamiętajcie, że porusza się zawsze w linii prostej i ze
stałą prędkością!
Widzicie? Mówiłem, teraz jesteśmy sobie bliżsi niż jacykolwiek inni
ludzie na świecie, poluje na nas. Niedługo się ściemni, a to mój ostatni
dzień w tym mieszkaniu. Dziś widziałem ją pod drzwiami klatki
schodowej, a nie udało mi się znaleźć żadnego bezdomnego, chętnego na
nocleg przy moich drzwiach.
Powodzenia i życzcie mi tego samego, teraz jedziemy na tym samym wózku. Cieszę się, że jesteście ze mną, miło mieć towarzystwo.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz